wtorek, 17 lipca 2012
Wojna francusko-brazylijska w Trójmieście
Sama
o sobie mówi, że pisać zaczęła szybciej, niż nauczyła się prostego stawiania liter. Już
jako pięciolatka wysyłała bajki swojego autorstwa do „Psa
Pankracego” Jako nastolatka w dziesięciu zeszytach napisała
książkę, której akcję umieściła w Paryżu oraz na wojnie
francusko-brazylijskiej.
Kiedy
po wielu latach mój mąż zobaczył to dzieło, nie mógł uwierzyć,
że mogłam coś takiego wymyślić – śmieje się Małgorzata
Warda, trójmiejska pisarka. - Dopytywał się, skąd pomysł, by
Francja walczyła z Brazylią i to przez siedem lat? Koleżanki
lubiły czytać moje powieści, a mnie cieszyło, że możemy potem
rozmawiać o stworzonych przeze mnie bohaterach. Myślę jednak, że
bez zainteresowania znajomych, niewiele by się zmieniło – i tak
bym pisała. Dla mnie chwile spędzone nad powieścią są naprawdę
magiczne. Pisanie wręcz uzależnia.
W
domu pisarki specjalne miejsce zawsze zajmowały książki.
Zaczytywała się nimi cala rodzina, od dziadka, przez mamę, tatę,
aż po dzieci.
W
pokoju moich rodziców znajdywał się segment dosłownie uginający
się od książek – opowiada Małgorzata Warda. - Uwielbiałam
znajdywać tam grube, wielotomowe powieści i wyobrażać sobie, że
napisałam je sama. Do niektórych robiłam nawet okładki własnego
autorstwa. Rodzice zachęcali mnie do czytania tłumacząc, że dobry
pisarz musi przede wszystkim dużo czytać. W ten sposób w siódmej
klasie pierwszy raz w moje ręce trafiły powieści Johna Steinbecka,
a w liceum miałam już przeczytane poważne dzieła, takie, jak
„Okrutne morze” Monsarrata Nicholasa, czy „Każdy umiera w
samotności” Fallada Hansa. Z siostrą po dziś dzień wymieniamy
się książkami i dyskutujemy o nich tak zaciekle, że na twarzach
często malują nam się wypieki.
Małgorzata
Warda jest nie tylko pisarką, ale także rzeźbiarką i malarką.
Studiowała w gdańskiej ASP, rysunku uczyła się u sopockiej
rzeźbiarki Izabeli Smolany. Dla Wardy nigdy jednak nic nie stało
się ważniejsze, niż pisanie. Zadebiutowała w 2004 roku „Bajką
o laleczce” w zbiorze „Wesołe historie”. Rok później były
„Dłonie" napisane na czwartym roku studiów pod wpływem
filmu „Love is all around". Sukcesem okazała się powieść
wydana w 2006 roku - „Ominąć Paryż”.
Każda
moja powieść opowiada inną historię – twierdzi pisarka. - W
każdej staram się poruszyć jeden ważny temat. Wiele pracy
wymagała ode mnie książka „Nikt nie widział, nikt nie słyszał”,
ponieważ chciałam w szeroki sposób opowiedzieć o porwaniu
dziecka. Przygotowując się do napisania tej powieści prowadziłam
rozmowy z policją, z osobami zajmującymi się poszukiwaniem
zaginionych osób i zgłębiałam historie kobiet, które przez
dłuższy czas były przetrzymywane. Moja najnowsza powieść
„Dziewczynka, która widziała zbyt wiele”, również porusza
ważny temat: opowiada o przemocy, ale też i o sile miłości.
Dla
pisarki Trójmiasto jest doskonałym plenerem do tworzenia
książkowych akcji. Przede wszystkim inspiruje ją morze i gdyński
bulwar.
To
tam można spotkać bohaterów moich powieści, chyba, że akurat
piją kawę w „Contraście” przy plaży. Można ich również
zobaczyć na uroczej, gdańskiej starówce, spacerujących po „kocich
łbach” i podziwiających zabytkowe kamienice – wylicza Warda. -
W premierowej „Dziewczynce, która widziała zbyt wiele” pojawi
się orłowski klif i piękna sopocka ulica Adama Mickiewicza. W
fabułę wpisałam też opowieść o secesyjnej willi w Sopocie,
która wielokrotnie zmieniała swoich właścicieli, by w końcu stać
się miejscem zamieszkania moich bohaterów.
W
tzw. międzyczasie Małgorzata Warda pisze teksty do piosenek dla
zespołu „Farba”.
Lubię
ten zespól nie tylko dlatego, że jego członkowie jak ja pochodzą
z Gdyni. Przyjaźnię się z wokalistką Joanną Kozak, wyszłam za
mąż za basistę z zespołu. Kiedy Asia zaproponowała mi napisanie
na próbę kilku tekstów, przyjęłam to wyzwanie z wielką
radością. Pisanie słów do piosenek to zupełnie inny rodzaj
pracy, niż przy tworzeniu powieści. Tu trzeba kierować się
nastrojem melodii i myśleć w skrócie.
Ze współpracy z „Farbą”
zrodziły się m. in. „Piosenka bez słów”, „Papierowy sen”,
czy „Nie mój świat”.
W
lutym 2012 do księgarń weszła najnowsza powieść pisarki:
„Dziewczynka, która widziała zbyt wiele”. Małgorzata Warda
dostała też propozycję ekranizacji jednej z powieści. W
noworocznych postanowieniach Małgorzaty znalazło się
ukończenie książki, nad którą obecnie pracuje oraz
poprowadzenie warsztatów pisarskich dla osób, które chciałyby
spróbować swoich sił w świecie literatury. - Mam
też plany związane z rodziną, ale co z tych wszystkich postanowień
wyniknie? Nie mam pojęcia! - śmieje się Warda. - Pewnie kolejna
książka.
Nysie bliżej do Paryża i Wiednia
Od lat
pracuje jako księgowa, jednak ostatnio jej największym marzeniem
jest podpisanie nie bilansu rocznego w firmie, ale Europejskiej Karty
Równości w Gdańsku. Podpisanie oczywiście przez władze miasta,
bo ona sama, jako przewodnicząca Partii Kobiet regionu pomorskiego
takiej władzy nie ma. Stara się jednak, aby karta weszła w życie
i funkcjonowała w nim tak, jak od lat z powodzeniem działa w
największych europejskich miastach tj. Frankfurt nad Menem, Paryż,
Wiedeń czy Walencja. W Polsce, co ciekawe, Kartę podpisała
tylko...Nysa.
Cała
nazwa dokumentu brzmi: Europejska Karta Równości Kobiet i Mężczyzn
W Życiu Lokalnym – tłumaczy Elżbieta Jachlewska,
przewodnicząca Partii Kobiet regionu pomorskiego. - Karta gwarantuje
równy pod kątem płci podział miejskiego budżetu, np. zapewnia
dziewczynkom, jak i chłopcom równy dostęp do obiektów sportowych.
Na razie buduje się bez opamiętania Orliki, dla dziewczynek
pozostaje granie w gumę na podwórku. A tak dzięki Karcie, przed
dzieleniem budżetu wykonywano by odpowiednie badania mające na celu
analizę potrzeb, uzasadnienie wydatków i dopiero na końcu budowę
konkretnych obiektów. Pieniądze z miejskiej kasy rzeczywiście
byłyby kierowane na potrzeby mieszkańców, a nie urzędników.
Europejska
Karta zmusiłaby miasto do wydania przepisów eliminujących wszelkie
przejawy dyskryminacji, także osób starszych czy niepełnosprawnych.
Dokument mówi o prostych zasadach współżycia i funkcjonowania w
nowoczesnej metropolii. Elżbieta Jachlewska chce,
aby gdańska inicjatywa z Kartą poszła jak fala i pociągnęła za
sobą resztę polskich miast. Przewodnicząca PK chce zaprosić do
Gdańska burmistrz Nysy, aby przedstawiła gdańskim radnym zasady
Karty oraz powiedziała, jak dokument korzystanie wpłynął na
zarządzanie gminą
O takich
osobach, jak Jachlewska potocznie
mówi się „społecznik”. Kobieta, odkąd pamięta udzielała się
w różnego rodzaju akcjach charytatywnych, organizowała wigilie dla
bezdomnych czy zbiórki rzeczy dla potrzebujących. Do Partii Kobiet
trafiła w 2007 roku, na fali zrywów, gdy tak jak inne panie,
poruszył ją manifest Manueli Gretkowskiej. Zaczęła od zbierania
podpisów, teraz jest przewodniczącą regionu pomorskiego.
Zrozumiałam,
że to jest szansa dla nas, że teraz my kobiety mamy głos –
mówi Jachlewska. -
Wraz ze Stowarzyszeniem Waga, którego jestem współzałożycielką,
staramy się promować panie, aktywizować je, aby było jak
najwięcej polityczek. Wspieramy je bez względu na to, do jakiej
partii należą czy gdy są bezpartyjne, organizujemy im kampanie,
szkolimy. U nas nie ma przywódcy, który narzuca zdanie lub
opracowuje strategie, której wszyscy muszą się
podporządkować. Każda z nas jest indywidualnością, dyskusje
bywają gorące. W rezultacie decyduje większość.
Cel
Jachlewskiej jest jasny i klarowny: więcej kobiet polityczek, nie
tylko w Trójmieście, ale w całym kraju.
W polskim
parlamencie na 460 posłów mamy 94 kobiety, a w senacie na 100 jest
ich tylko 7 – twierdzi Jachlewska.
- Siła przebicia jest tak naprawdę żadna, tym bardziej, że panie
zajmują stanowiska mało decyzyjne. Na listy wyborcze wybierane są
kobiety o poglądach zbliżonych do liderów ich partii, czyli
wiadomo, że w sejmie nie będą zajmować się sprawami
równościowymi, tylko np. pracą w Zespole Parlamentarnym ds.
Uśmiechu. W polityce zajmują się rzeczami, które nie mają
większego znaczenia dla społeczeństwa. Są sekretarzami od
protokołowania, spinania, układania, robią za asystentki. Po to są
kobiety w Parlamencie. Przecież żadnemu panu nie będzie chciało
się „robić w papierach”, on musi udzielać wywiadów. Dlatego
promujemy PK, alby panie wiedziały, że jak będą startować z
innych partii, to nie zawsze załatwi to interes kobiet, że wtedy
będą poddane dyscyplinie partyjnej i nie powiedzą wiele własnym
głosem. A to jest najważniejsze, bo dopiero wtedy będziemy
decydować o tym, co dla nas ważne . Chcemy być równoprawnymi
partnerkami i mieć wpływ na to, jak jest rządzony nasz kraj.
Dobrana para, czyli niezły bigos
Grzyb
i śliwka, całkiem zgrany duet. Razem można ich spotkać w
kapuście, barszczu albo w gulaszu wieprzowym, chociaż na co dzień
każde z nich ma raczej odrębne zainteresowania.
Ona
zmienna, o wielu twarzach i różnych charakterach. On lubiący się
zabawić, głównie bez zobowiązań. Gdyby umieli mówić, zapewne w
ferworze kłótni ona wyzwała by go od starych grzybów, on kazał
by jej spadać na drzewo. Jednak przeważnie się kochają, w
wybranych konfiguracjach tworzą dobrze dobraną parę. Bo z grzybem
i śliwką jest trochę, jak z ludźmi.
Część
gatunków grzybów żyje w złożonych związkach z pozostałymi
organizmami. Jedne grzyby są egoistami i pasożytują na innych
ustrojach, w tym także na grzybach. Niektóre utrzymują wzajemne
relacje z pozostałymi gatunkami tylko w celu osiągania korzyści.
Poza czubkiem własnego kapelusza wiele nie widzą.
Niektóre
grzyby są monogamiczne i przez całe życie związane tylko z jednym
partnerem. Taki maślak zwyczajny rośnie wyłącznie pod sosną
pospolitą. Borowik szlachetny należy już do poligamistów, tego
bezwstydnika można spotkać pod bukiem, świerkiem, sosną i dębem.
Przed wytrawnym grzybiarzem ze swoimi skłonnościami nawet się
specjalnie nie kryje.
Grzyby,
podobnie jak ludzie, lubią się zabawić. Są nieocenionymi
bohaterami procesów fermentacji alkoholowych w gorzelnictwie i
browarnictwie. Niektóre jednak wybierają abstynencję, uczciwie i
sumiennie pracują w branży piekarniczej spulchniając ciasto.
Te
lepiej wykształcone działają w przemyśle farmaceutycznym przy
produkcji niektórych leków. Grzyby z zacięciem ogrodniczym
majstrują przy preparatach do zwalczania szkodników. Nieliczne
osobniki prowadzą kontrowersyjny i dyskusyjny tryb życia udzielając
się w polityce. Czasem trudno jednoznacznie ocenić, czy działalność
partii grzybów niejadalnych jest klarowna i rzeczywiście niezbędna.
Jedne
grzyby są miłe i przyjazne albo mówiąc krótko – po prostu
całkiem smaczne. Spotkanie z trującymi na zdrowie nam raczej nie
wyjdzie. Lepiej więc zadawać się tylko z tymi grzybami, które
dobrze znamy, i omijać te, które udają kogoś innego, niż
naprawdę są.
Niektóre
grzyby mają robaczywe nie tylko myśli, zupełnie jak śliwki. Ale
te drugie przynajmniej nas nie zabijają, choć trzeba przyznać, że
śliwka śliwce nierówna.
Węgierki,
renklody, mirabelki, suszone, wciśnięte w knedla albo razem z
grzybem wrzucone do bigosu – wszystkie mają swój charakter. Nie
mają jednak mentalności grzyba, dlatego wcale nie kryją się ze
swoją obecnością. Są towarzyskie i żyją w gromadach, niektóre
tylko udają niepozorne i niedostępne.
Mirabelka
jest, jak cicha woda. Niby najbardziej skromna z całego towarzystwa,
niby drzewko małe i niepozorne, a najbardziej zewnętrzna część
kwiatu, czyli kielich – jest nagi.
Renkloda
to jej przeciwieństwo, prawdziwa feministka. Pochodząca z drzewa o
mocnej konstrukcji, samodzielna i samowystarczalna, nie potrzebuje
nawet pyłku do zapylenia. Ma jednak swoje słabości, a szczególnie
skłonność do modnych akcentów, głównie cętek.
Niektóre
śliwki mają zacięcie iście społeczne albo wręcz robotnicze. W
swoje geste i cierniste zarośla śliwa tarnina często przygarnia
różne gatunki zwierząt, udziela się w ziołolecznictwie, branży
drzewnej, a także przy produkcji miodu. Nie jest jednak najbardziej
pożądaną śliwką na świecie, pewnie dlatego wybrała raczej mało
efektowny tryb życia.
Owoce
swojskiej węgierki bywają małe albo duże, drobne lub grube, a
dojrzała węgierka jest słodka i soczysta. Pozornie niczym
szczególnym spośród innych śliwek się nie wyróżnia, ale tylko
do pewnego momentu. Jej działanie przeczyszczające prędzej czy
później dopadnie każdego jej amatora.
Przepisów
na wspólne życie grzyba i śliwki można znaleźć wiele. Często
taki duet potrafi zrobić wokół siebie całkiem niezły bigos. Albo
barszcz, choć podobno zbyt wiele grzybów w jednym barszczu nic
dobrego nie wróży, także trzeba uważać. Jedno jest pewne,
uniwersalna recepta na ten związek, jak w życiu – nie istnieje.
Są grzyby i grzybki, śliwy i śliwki. Wszystko jest kwestią gustu
i charakteru, ale warto spróbować, bo czasem bywa nawet całkiem
smacznie.
Kultura non grata
Przez ostatnie 10 lat była persona
non grata. Nie dostawała dofinansowań na swoje prace, w miejskich
galeriach nie wystawiano jej dzieł. Żeby zarobić na życie
sprzątała, niańczyła dzieci, pracowała w magazynie. W ubiegłym
roku swoją twarzą promowała Gdańsk jako miasto idealne na
Europejską Stolice Kultury 2016.
O instalacji Doroty Nieznalskiej
„Pasja” słyszał chyba każdy człowiek, nie tylko w Polsce.
Zdjęcie męskich genitaliów umieszczonych na krzyżu, 10 lat temu
stało się tematem rozmów, debat, a w rezultacie sprawy sądowej.
Przez kolejne lata Nieznalskiej nie dopuszczano do wystaw
finansowanych z budżetów miast lub cenzurowano.
Był taki cichy bojkot mojej osoby.
Nieraz kuratorzy mówili mi wprost, że nie mogą wystawiać moich
prac, bo pożegnaliby się ze stanowiskiem. Musiałam przeczekać
czas, kiedy trwał proces. Na spotkaniach z ludźmi na które byłam
zapraszana, traktowano mnie w szczególny sposób, oczekiwano ode
mnie być może kolejnego skandalu, podobnego do „Pasji”, z którą
byłam zwykle kojarzona. Ludzie chcieli „czarownicy”, musiałam
być przygotowana i czujna, prowokowali mnie, zadawali podchwytliwe
pytania. Zwykle jednak spotkali się ze zdumieniem lub
rozczarowaniem. Nie byłam skandalistką, o jakiej słyszeli w
mediach.
W Holandii, Niemczech, USA, Szwecji czy
nawet Czechach gdzie Nieznalska organizowała swoje wystawy, sprawę
„Pasji” traktowano jako coś bardzo radykalnego, śmiesznego, nie
przystającego do realiów tych krajów. Artystka za granicą
postrzegana była jako ofiara systemu, nietolerancyjnego sposobu
myślenia. W Polsce nie organizowano wystaw jej prac. Dlatego, żeby
mieć z czego żyć, sprzątała, niańczyła dzieci, pracowała w
magazynie. Była w zawieszeniu. Aż do marca 2010 roku, kiedy Sąd
Rejonowy w Gdańsku ostatecznie ja uniewinnił.
Od 10 lat nie zrealizowałam w
Gdańsku indywidualnej wystawy. W ubiegłym roku na Gdańskim
Biennale Sztuki 2010, pt.”Tożsamość miejsca” zorganizowanym w
Galerii Miejskiej moja praca pt: „Królowa Polski” zdobyła
nagrodę główną, którą była indywidualna wystawa w 2011 roku w
tejże galerii. Całe moje wysiłki kierowałam w jej przygotowanie,
dotyczyła pamięci historycznej Gdańska w krytycznym aspekcie.
Artystka ma nadzieję, że odwilż,
która nastąpiła po marcowym wyroku sądu spowoduje, że miasto
ugnie się i pomoże w realizacji projektów. Jak sama mówi nie chce
skandalu, myśli o odcięciu się od wizerunku prowokatorki. Zbyt
wiele energii poświęciła przez ostatnie lata na niepotrzebną
nikomu walkę.
Staram się nie koncentrować na
tym, co robiłam do tej pory. Przechodzę pewien etap zmian. Nie
chcę, aby kojarzono mnie tylko z jednym dziełem :„Pasją”. Mam
w dorobku sporo różnych prac: foto, wideo, instalacje, obiekty
rzeźbiarskie i myślę o realizacji nowych projektów. Pewne wątki
już przerobiłam i nie chcę do nich wracać. Oczywiście nie mam
zamiaru sama się cenzurować czy pokazywać tylko grzecznych dzieł.
Cały czas interesują mnie skrajne formy podejmowania, postrzegania
tematów, tj: przemoc w kontekście społeczno-politycznym.
Wrześniowa wystawa Nieznalskiej, która
odbyła się w 2010 roku w Gdańsku, była jej pierwszą promującą
prace bezpośrednio dotyczące tego miasta.
Gdańsk zawsze mnie inspirował.
Tutaj się urodziłam, mieszkam, skończyłam studia, mam przyjaciół.
Wielokrotnie wyjeżdżałam za granicę, przez rok mieszkałam w
Niemczech, ale kompletnie nie czułam tam inspiracji. Okazało się,
że w moim wypadku istotna jest tożsamość miejsca, które daje
impuls do twórczych działań; okazał się nim Gdańsk. Smutne jest
jednak to, że Gdańsk, kolebka Solidarności, miasto znane na
świecie jako miejsce w którym dokonywały się historyczne
przełomy, nie zrobiło nic, w czasie trwania procesu by dać wyraz
swojej niezgody na ograniczenie wolności wypowiedzi. Mój proces to
ujawnił. Ostatnio jednak widzę przełom. W grudniu zaproponowano
mi, żebym swoją twarzą, jako jedna z 12 osób, firmowała miasto
w strategii kampanii dotyczącej wyboru kandydatury Gdańska na
Europejską Stolicę Kultury w 2016 roku. Cieszę się, że tak się
stało. Świadczy to o tym, że zmienił się pewien sposób myślenia
i postrzegania artystów wizualnych działających w obszarze sztuki
krytycznej.
Frustratia.pl
Życie
po rozwodzie mogłoby stać się prostsze, gdyby ludzie tylko nie
starali się go komplikować. Ja postanowiłam je sobie maksymalnie
ułatwić. Idąc tropem przysłów: każdy jest kowalem swego losu i
szczęściu trzeba dopomóc - założyłam konto na Sympatii.
Na brak zainteresowania nie narzekałam. Już pierwszego dnia na mój profil zajrzało ponad stu panów. Żaden jednak nie napisał.
W końcu dorobiłam się fanów, dwóch stałych bywalców. Tajemniczych milczków regularnie meldujących się w zakładce: odwiedziny. Nigdy nie napisali do mnie jednak nawet słowa "hello!".
Od tego momentu zaczęłam klasyfikować randkowiczów według własnych, wymyślonych kryteriów.
Były już milczki, po nich nastała pora na fantomasów. Do tej grupy należeli ci, którzy na zdjęciu wyglądali zdecydowanie lepiej, niż w rzeczywistości. Konfrontacja była jednak dość szokująca. Jakby do tego dodać ich wymagania wobec kobiet, szok był podwójny. Pan z brzuchem wiszącym niemal do kolan oczekiwał zgrabnej, zadbanej i wykształconej partnerki, chociaż sam miał zaledwie wykształcenie zawodowe, a średnie kupione.
Byli też wieczni portalowcy, czyli tacy, którzy nigdy nie mieli ochoty wyjść poza schemat rozmów na gg czy skypa. Co ciekawe, do spotkań najchętniej dążyli mieszkańcy odległych miast, a nawet państw. Natomiast ci, którzy mieszkali obok mnie – unikali spotkania jak ognia. Potrafili w nieskończoność prowadzić skypowe rozmowy, żałując jednocześnie, że nie są teraz przy mnie.
W całym tym amoku internetowych uczuć nie zabrakło też i takich, którzy pierwsze skrzypce musieli grać od pierwszego uderzenia w klawiaturę. Stawiali mnie pod ścianą i zasypywali gradem pytań: dlaczego, po co i jak długo. Sami natomiast na swoje życie spuszczali zasłonę milczenia. Po czym obrażali się o niewłaściwy opis na gg, fochy mieli już pierwszego dnia „poznania”.
Niektórzy próbowali prowokować. Zostawiali wiadomości typu: „Nic dziwnego, że jesteś sama. Przecież ty nie istniejesz nawet wirtualnie”. Palacze, obrażeni, że nie akceptuję ich nałogu, próbowali uderzać w najczulszy punkt kobiety. Wiek. I tak od 45-letniego smakosza tytoniowego dymu dowiedziałam się, że jestem starą 34-latką, która powinna być wdzięczna, że w ogóle ktoś się nią interesuje. A nie przebierać w facetach, jakbym miała 20 lat.
Wielu chowało trupa w szafie. Po kilku spotkaniach okazywało się np., że pan jest żonaty. Jednemu nawet w trakcie tych spotkań urodziło się dziecko, o którym zapomniał mnie poinformować. Niektórzy rzekomą separację próbowali tłumaczyć pogardą dla sądów. "Sądy to farsa – napisał jeden z nich. – Nie rozwiązują naprawdę istotnych w życiu spraw".
Pozostali przesyłali oczka, zamienione później przez portal na całusy. Próbowali robić „Test do pary”, który miał określić, w ilu procentach do siebie pasujemy.
Targowisko desperacji i emocjonalnego wypalenia. Czy naprawdę w tym skomputeryzowanym świecie nie ma już miejsca na stare, dobre randki w realu?
Na brak zainteresowania nie narzekałam. Już pierwszego dnia na mój profil zajrzało ponad stu panów. Żaden jednak nie napisał.
W końcu dorobiłam się fanów, dwóch stałych bywalców. Tajemniczych milczków regularnie meldujących się w zakładce: odwiedziny. Nigdy nie napisali do mnie jednak nawet słowa "hello!".
Od tego momentu zaczęłam klasyfikować randkowiczów według własnych, wymyślonych kryteriów.
Były już milczki, po nich nastała pora na fantomasów. Do tej grupy należeli ci, którzy na zdjęciu wyglądali zdecydowanie lepiej, niż w rzeczywistości. Konfrontacja była jednak dość szokująca. Jakby do tego dodać ich wymagania wobec kobiet, szok był podwójny. Pan z brzuchem wiszącym niemal do kolan oczekiwał zgrabnej, zadbanej i wykształconej partnerki, chociaż sam miał zaledwie wykształcenie zawodowe, a średnie kupione.
Byli też wieczni portalowcy, czyli tacy, którzy nigdy nie mieli ochoty wyjść poza schemat rozmów na gg czy skypa. Co ciekawe, do spotkań najchętniej dążyli mieszkańcy odległych miast, a nawet państw. Natomiast ci, którzy mieszkali obok mnie – unikali spotkania jak ognia. Potrafili w nieskończoność prowadzić skypowe rozmowy, żałując jednocześnie, że nie są teraz przy mnie.
W całym tym amoku internetowych uczuć nie zabrakło też i takich, którzy pierwsze skrzypce musieli grać od pierwszego uderzenia w klawiaturę. Stawiali mnie pod ścianą i zasypywali gradem pytań: dlaczego, po co i jak długo. Sami natomiast na swoje życie spuszczali zasłonę milczenia. Po czym obrażali się o niewłaściwy opis na gg, fochy mieli już pierwszego dnia „poznania”.
Najdziwniejsze
w tym wszystkim było to, że bardzo chętnie przesyłali zdjęcia.
Nie zabrakło na nich nawet najbliższej rodziny, dzieci oraz
ex-partnerek ubranych w sylwestrowe kreacje.
Niektórzy próbowali prowokować. Zostawiali wiadomości typu: „Nic dziwnego, że jesteś sama. Przecież ty nie istniejesz nawet wirtualnie”. Palacze, obrażeni, że nie akceptuję ich nałogu, próbowali uderzać w najczulszy punkt kobiety. Wiek. I tak od 45-letniego smakosza tytoniowego dymu dowiedziałam się, że jestem starą 34-latką, która powinna być wdzięczna, że w ogóle ktoś się nią interesuje. A nie przebierać w facetach, jakbym miała 20 lat.
Wielu chowało trupa w szafie. Po kilku spotkaniach okazywało się np., że pan jest żonaty. Jednemu nawet w trakcie tych spotkań urodziło się dziecko, o którym zapomniał mnie poinformować. Niektórzy rzekomą separację próbowali tłumaczyć pogardą dla sądów. "Sądy to farsa – napisał jeden z nich. – Nie rozwiązują naprawdę istotnych w życiu spraw".
Pozostali przesyłali oczka, zamienione później przez portal na całusy. Próbowali robić „Test do pary”, który miał określić, w ilu procentach do siebie pasujemy.
Targowisko desperacji i emocjonalnego wypalenia. Czy naprawdę w tym skomputeryzowanym świecie nie ma już miejsca na stare, dobre randki w realu?
Subskrybuj:
Posty (Atom)